poniedziałek, 16 września 2013

Rytualny ubój zwierząt, jachty większe niż domy i kaktusy, które chcą cię pożreć

Mijał pierwszy tydzień pobytu w La Croix Valmer i trzeba było zrobić zapasy na następne kilka dni. Wybrałam się z tatą dzieci na zakupy dla 17 osób. Nie wiem w ogóle jak się robi coś takiego...Wrzucasz wszystko jak leci czy poprostu polujesz na dzika i dzielisz mięso po równo w stadzie? Abstrakcja tak wielkich zakupów okazała się jednak czymś normalnym w supermakecie. Był to ogromny Carrefour z ogromnymi wózkami i praktycznie każdy robił tam (bez niespodzianek) ogromne rodzinne zakupy. Miałam okazję się przyjrzeć z bliska co się kupuje we Francji na obiad. Pełno warzyw w tym chyba największe powodzenie ma ta nieszczęsna cukinia (na którą i ja i dzieci niemożemy już patrzeć). Warzywa w ogóle są dość sporą częscią posiłków  często jedyną. Mięso nie jest stałym elementem obiadu a zamiast tego na stole zawsze stoją sery. Gdy tak spacerowałam po tych kilometrowych uliczkach natrafiłam na coś co mnie nieco zszokowało. Całe stoisko z produktami Halal. Dla tych, którzy nie wiedzą Halal to rytualny ubój zwierząt praktykowany w religii ismalmu , który obywa się w ten sposób, że podcina się gardło np. kozie i czeka aż ta wykrwawi się na śmierc. Zwierze powinno być przez cały czas przytomne. Jeżel ktoś ma ochotę się dowiedziec więcej to odsyłam do youtuba, ale nie polecam tego oglądac jeżeli ktoś ma słabe nerwy. No więc stoję tam i nie wierzę (dobór słów zamierzony). Tata dzieci spytał mnie o co chodzi więc zaczęłam mu tłumaczyć, że w Polsce jest to zabronione i że mi samej jest ciężko zrozumieć ten "zwyczaj". M. popatrzył na mnie zdzwiony i spytał czy rzeczywisćie w Polsce ograniczana jest wolność religijna. Zamiast zwrócić uwagę na to jaki to jest rytuał to bardziej zaznaczył fakt, że zakaz tego obrządku to pewnego rodzaju dyskryminacja religijna. Wtedy pomyślałam, że za dużo tolerancji jest gorsze od umiarkowanego konserwatyzmu i na tym polu z pewnością nie zgadzam sie z Francuzami. Po tych zakupach wbiliśmy się naszym obciążonym autem w rząd aut kierujących się w stronę St. Tropez.Ta droga zawsze jest niesamowicie zatłoczona także jak najszybiej próbowaliśmy zjechać na La Croix Valmer. Już wtedy zdałam sobie sprawę, że muszę dokłądnie zpalanowac mój wypad do St. Trpez jeśli chce wrócić przed zachodem słońca. Podczas jednej z wspólnych kolacji dowiedziałam się, że wujek dzieci E. ,brytyjczyk wybiera sie kóregoś dnia właśnie do St.Tropez.


Spytałam czy mogę sie zabrać z nimi i dzięki temu zaoszczędziłam sobie wiele kłotopu z przejazdem. Ewan, Joe i Matt byli bardzo zadowoleni z wakacji , ale ich brytyjska cera wymagała dużych ilości kremu i raczej nie było mowy o za długim siedzeniu na słońcu. Mi to odpowiadało ponieważ dzieki temu czekał mnie intensywny spacer i mogłam sobie pochodzić też we własnym tempie. Gdy przyjechaliśmy wcześnie rano do St. Tropez już wtedy znalezienie miejsca parkingowego niezbyt daleko centrum było trudne. Na szczęście udąło nam się i zraz rozpoczęliśmy spacer wzdłuż portu co jest obowiazkowym punktem programu każdego turysty.


Zaczęliśmy od "normalnych" jachtów aż do niesmaowicie przesadnych monstrów . Na niektórych własciciele dopiero jedli śniadanie, obsługiwani przez swoją załogę. Było to bardzo surrealistyczne doświadczenie. Przechodziliśmy jak wzdłuż ekspozycji w muzeum bogactwa, luksusu i przesady . Normalnie było by mi głupio iść i oglądać czyjś jachty gdy właściiel dalej na nim jest i mało tego , leży ostentacyjnie na wbudowanym w pokład łóżku. W tym wypadku byłam jedna z osób w tłumie gdzie każdy bez skrępowania oceniał coraz to bardziej wymyślne innowacje w konstrukcjach statków. Przykłądowo, jedna z takich łodzi miała własny basen na dachu , obok tego otwartą jadalnie z wielkimi parasolami a nawet miejsce na helikopter. Szłam i się śmiałam bo po prostu nei rozumiem czemu ktoś mógłby potrzebować łodzi większej niż niektóre otaczające je budynki. Może nie chodzi o potrzebę, ale bardziej o jakiś kompleks? W tę wersję jestem skłonna uwierzyć bardziej.. Wokół portu jest pełno szykownych stylowych restauracji. Talerz małży dla dwojga kosztował 160 euro, ale jakoś nie byłam głodna. We Francji większośc retauracji i kawiarni wystawa swoje stoły i krzesła w ten sposób, żeby goście mogli oglądać przechodzniów i to co się dzieje na ulicy. Tutaj  bogate rodziny i wymuskani panowie po 50-tce siedzieli oglądajac swoje jachty samym będąc oglądanymi przez licznych turystów. Bradzo mnie śmieszyła abstrakcyjność tej sytuacji. Majac w głowei filmy serii "Żandarm z St. Tropez" poczułam się nieco zawiedziona, ale nie mogłabym wymagać tego samego klimatu co kilkadzieisąt lat wcześniej. Wróciliśmy stamtąd zaledwie po 3 godzinach i zaczęliśmy sie przygotowywać do wyruszenia z pozostałymi członkami rodziny na jakąs odludną plaże. Jak sie okazało to miejsce już wcześniej widziałąm na jednej z moich morderczych wypraw i wiedziałam czego się spodziewać. Zero sklepów, zero cienia i ogólnie po takim dniu można zostać podanym jako kotlet dobrze wysmażony w jednej z nadmorskich restauracji. Jako że nie mogę usiedzieć na miejscui opalanie się mnie nudzi, wybrałam się od razu na niewielką obrośniietą kaktusami górę. Po drodze wyłaczylam muzykę z słuchawek zeby na chwile posłuchać morza.








Kiedy dotarłam na szczyt i chciałam sobie właczyć Woodkid-"Brooklyn" zorientowałam się, że po drodze w tych haszczach gdzieś musiałam zgubić moją małą mp4 wraz z cennymi słuchawkami. Nie cierpię wydawać dopiero co zarobionej kasy, ale te słuchawki to był zakup-inwestycja jako, że praktycznie nie ruszam się bez muzyki z domu. Wpadłam w rozpacz i panikę i zaczęłam przeszukiwać dżungle złożoną z ostrokrzewów, kaktusów i wszystkiego co złe (ZUS,VIVA,Miley Cyrus). Żeby jaśniej nakreślić sytuacjię...kiedy dotarłam na szczyt byłam cała poraniona po nogach bo każda z miliona ścieżek była bardzo zarośnieta. Juz na wstępie moich poszukiwań straciłam nadzieję i po prostu chciałam się wydostać z tego kłującego piekła. Kiedy wrociłąm na plażę wpadłam w cichą żałobę. Nie mogłam jednak tak po prostu odpuscić i wróciłam się na trasę z powrotem w górę. Było jakieś 45 stopni a ja bez maczety i wody szukam czegoś co jest wielkości pudełka od zapałek z czarnym kabelkiem.
Oczywiście nie udało mi się i tym razem... wracając zrezygnowana na domiar złego zgubiłam szlak. Wlazłam w jakieś hasioki i rozcięłam sobie nogę. Jeden z krzaków był wyjątkowo uparty i zahaczył się o moją bluzke. Gdy tak się z nim mocowałam dostrzegłam, że wisi z niego moja cudowna mp4 wraz z słuchawkami. Ten mały dziad musiał mi ją już wczęśniej podwędzić z kieszeni kiedy przechodziłam i przysięgam jak kocham naturę  wyrwałabym go wtedy  z korzeniami. Nie wiem czy to cud, ale inaczej nie jestem w stanie tego opisać....To było jedno z pozytywnych zdarzeń nad morzem. Cały wyjazd jednak dobiegał końca i muszę przyznać, że wtedy już miałam dosyc wszelkiego podróżowania i pomimo tego, że miałam wielkie szczęście pozwiedzać Francję wzdłuż i wszerz to jednak 2 miesiące na walizkach wykańcza....A  teraz z powrotem Paryż !
Salut!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz